Skip to Content

DIAKONIA ŻYCIA

DIAKONIA ŻYCIA

       MARSZ DLA ŻYCIA

       Marsz powstał, aby wzmacniać znaczenie rodziny, wspierając instytucję małżeństwa i świadome rodzicielstwo. Diakonia Życia, działająca przy naszym Duszpasterstwie Akademickim, postanowiła wspierać tę inicjatywę poprzez codzienną modlitwę.  Tegoroczne hasło marszu „Rodzina, praca, świętowanie” nawiązywało będzie bezpośrednio do tematu światowego spotkania Benedykta XVI z Rodzinami w Mediolanie.
        „Praca i świętowanie są ściśle związane z życiem rodzin: warunkują ich wybory, wpływają na stosunki między małżonkami oraz między rodzicami i dziećmi, mają wpływ na relacje rodziny ze społeczeństwem, a także z Kościołem. Pismo Święte (por. Rdz 1-2) mówi nam, że rodzina, praca  i dzień świąteczny to Boże dary i błogosławieństwa, które mają nam pomagać przeżywać życie   w pełni po ludzku. Codzienne doświadczenie pokazuje, że prawdziwy rozwój osoby obejmuje zarówno wymiar indywidualny, rodzinny i wspólnotowy, jak i aktywność oraz relacje związane z pełnioną funkcją, a także otwarcie na nadzieję i na Dobro nie mające granic” (z listu na VII Światowe Spotkanie Rodzin).
        Więcej informacji pod adresem: www  http://www.marszdlazyciabydgoszcz.pl/

[plakat]

  
       Zapraszamy wszystkie osoby, którym bliska jest idea obrony życia do włączenia się do modlitwy  w intencji Marszu dla Życia i Rodziny. Zachęcamy do udziału w Adoracjach i Nabożeństwach prowadzonych przez różne Wspólnoty oraz  do indywidualnej modlitwy różańcowej.

 

 

 

NASZA DIAKONIA ZA OCEANEM

Szczęść Boże !!!!

     „Nie wyście mnie wybrali, ale ja was wybrałem, abyście szli i owoc przynosili”... te słowa, przeczytane w Gościu Niedzielnym, utwierdziły nas ostatecznie, ale to było już chwilę przed odlotem z Wa-wy, o tym, że misja w USA jest z woli Bożej...



Osobiście jeszcze kilka dni przed wylotem miałam głupie myśli, typu „po co tam lecisz,  co powiesz, kim ty jesteś, itp.”
        I tak w dniu, kiedy załatwiałam ubezpieczenie, znowu myślałam sobie „Panie Boże, ale co ja im powiem... jakie świadectwo, trochę poczytałam, ale czy to wystarczy?” Miałam nadzieję, że słowa same przyjdą na język, ale poczucie odpowiedzialności pomniejszało nadzieję z dnia na dzień...
Rozmyślając, roztargniona, zauważyłam  idącą z naprzeciwka znajomą Emilię... Nie  byłam pewna, czy to ona, ponieważ była zamaskowana wielkim szalem i czapką...  Odważyłam się jednak zaczepić ją „Emilka, czy to Ty”... Przystanęła, była zasmucona, bolał ją kręgosłup...

 

        Wymieniłyśmy kilka zdań i Emilia pyta „a co u Ciebie”.  Ja widząc, że cierpi pomyślałam „przecież nie będę się teraz lansować, że lecę do Ameryki, skoro Emilka cierpi”... Nie wiem jak to się stało, ale wypaplałam się o misji pro-live w USA. Emilia bardzo się ucieszyła, to tak w skrócie... Następnie opowiedziała swoją historię o Duchowej Adopcji...

         Kilka lat temu, jak co roku na Pieszej Pielgrzymce do Częstochowy, była możliwość  Duchowej Adopcji Dziecka Poczętego zagrożonego zabiciem, Emila  z narzeczonym zaadoptowali duchowo dzieci...  Emila mówi do narzeczonego „Jasiu, skoro będziemy rodziną, to może zaadoptujmy od razu  bliźniaki?” I tak też się stało...
         Było to pod koniec lipca. Modlitwa trwała... Na początku kwietnia, dokładnie 8 kwietnia, Emilia dowiedziała się, że jest w ciąży ! Wielka radość ! Ale też okazało, że 12 kwietnia planowano zwolnić Emilię  z pracy, czyli wiadomość o stanie błogosławionym Emilki,  uratowała ją  przed utratą pracy !
Jak widać w kwietniu zbiegł się termin końca modlitwy Duchowej Adopcji z terminem poczęcia dzieci (tak dzieci ;D) Okazało się, że Emilia i Jaś mają (jako kropeczki w brzuchu) Bliźniaki !!!

        A jak to się stało, ze zajęłam się modlitwą Duchowej Adopcji? Moją pierwszą Adopcję podjęłam w Sylwestra, chyba 5 lat temu, po prostu poczułam w sercu pragnienie :D Pamiętałam, też o pewnej Agnieszce, która z radością opowiadała o swoich dzieciach, miała ich już kilka, i była przy tym taka radosna ! Przed tym nawet dziesiątka różańca sprawiała mi trudność. Dziwiłam się, jak to ludzie mogą odmawiać tyle razy „Zdrowaś Maryjo”. 

       Czasami, kiedy jeszcze nie odmówiłam „dziesiątki” budziłam się i dopiero, gdy się pomodliłam, mogłam spokojnie spać. Z czasem nazwałam to „karmieniem”. Jak  można pójść spać, nie nakarmiwszy swojego dziecka? Przed podejmowaniem następnych Adopcji miałam oczywiście głupie, zniechęcające myśli, ale nadal trzymało mnie przekonanie o ważności modlitwy za życie. (Z resztą nawoływał do tego nasz błogosławiony  Jan Paweł II i jak można go zawieść).  Po kilku latach zostałam poproszona przez panią Ulę (znowu przepadkiem;) o opowiedzeniu o Duchowej Adopcji na Pieszej Pielgrzymce do Częstochowy (bo ona już nie mogła).

       Przyjęłam to sceptycznie, myślałam „przecież nie lubię mikrofonu, itp. ale, skoro nie ja, to kto to zrobi”, czułam ważność tematu. Wiedziałam bowiem,  że są owoce tej modlitwy i Pan Bóg wynagradza. Powiedziałam też  Panu Bogu, ale „sama nie będę tego robić”, tyle. I pojawiła się Ania (przypadkiem;) a później jeszcze Hania... Tak się zaczęła przygoda z propagandą modlitwy Duchowej Adopcji  :D
Dzisiaj, z perspektywy czasu widzę, że Pan Bóg błogosławi, i głowę daję, ze każdemu w najbardziej odpowiedni sposób. Przygotowuje nas do misji, daje odpowiednie łaski, umiejętności, odwagę... przy tym uzdrawia. Po prostu nas kocha.
         Jestem przekonana, że w życiu nie ma przypadków, chociaż długo do tego się przekonywałam... I że „Pan Bóg, z tymi którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra”... Możemy buntować się i wątpić, ale jeśli sercem zawierzymy naszemu Ojcu, na prawdę wszystko się ułoży. Może nie zawsze po naszej myśli, ale czasami to nawet lepiej ;) W końcu On wie o nas wszystko !!!
        Wracając do spotkania pro-live w Philadelphi. Ustalaliśmy telefonicznie z tłumaczem szczegóły, słownictwo i nagle Łukasz mówi, ze sam miał podobną historię jak przytoczoną w jednym ze świadectw, które chciałam opowiedzieć. Bohater pomylił numer telefonu i wysłał sms do kogoś innego (przytoczę poniżej). Za to Łukasz wysłał pomyłkowo zdjęcie USG dziecka w łonie matki, chwaląc się „zobacz jakiego mam syna !”. Na szczęście dla pana Boga nie ma pomyłek. I nikt z nas nie jest pomyłką !!!
God bless You !!!
henia

       PS. Podczas pobytu w USA czułyśmy z Kasią Waszą modlitwę, za co baardzo dziękujemy.  Święty, Powszechny i Apostolski Kościół zdał egzamin  Spotykałyśmy pomocnych ludzi „like Angels”. Zaczęło się już na lotnisku w Wa-wie. Podczas lotu obejrzałyśmy dwa filmy i parę zdjęć z... Bydgoszczy ;) Później  tego samego Grzegorza spotkałyśmy na lotnisku w Nowym Yorku. Gdyby nie on, to siedziałybyśmy tam jeszcze kilka godzin.

       W sobotę, przed konferencją, trafiłyśmy do kościoła na Mszę Akademicką, piękną...  i zostałyśmy poproszone o coś... Kasia zrozumiała, że  mamy przełożyć komunikanty, a to okazało się, że mamy zanieść dary , a przy ołtarzu, podczas odbioru, kapłan pyta nas „how are you”? Ameryka! 20.11.2011r., czyli w dniu konferencji, poznałyśmy niesamowitych, ciepłych, bożych ludzi: Danielle Rose, Giannę Jenssen, Jeannette & Steven Adamyk, Mika Aguilinę, Curtisa Martin i przypadkowo „kilku młodych” pochodzenia polskiego. Podczas wystąpienia Kasi podeszła do mnie dziewczyna, która już musiała już wychodzić, ale zostawiła maila, ma rodzinę w Bydgoszczy ;) (Nawet ostatniego dnia zjawił się  kelner z polskimi korzeniami, a podczas zwiedzania Nowego Yorku zrobiłyśmy zdjęcie z panem w czerwonym ubranku i okazało się, że też ma polsko brzmiące nazwisko;).

       Po  południu odbył się wielki obiad na około 1.500 (!) osób. Kończył on 40-dniowy okres modlitwy i postu w intencji obrony życia. Wieczorem (20.11.2011r.) otrzymałyśmy błogosławieństwo od nowego Arcybiskupa Pensylwanii, już na drogę powrotną , więc strachu nie było. Mogłyśmy zobaczyć i odczuć jak wygląda Thanksgiving Day (24.11.2011r.). Posmakować big indyka (smaczny;), uczestniczyć w american party! Nie rzadko też, spotykałyśmy obraz Matki Boże z Guadalupe ;) Odwiedziłyśmy polską dzielnicę w Philadelphi, polski sklep, centrum polsko–amerykańskie w Philly, może nie wszyscy wiedzą, że Philadelphia jest miastem siostrzanym Torunia. Podczas zwiedzania Art Museum na pewnej mapie świata, zauważyłam, że Polska jest w centrum (hehe;). Wizyta z USA otworzyła mi oczy, pokazała nowe możliwości, złamała stare schematy.

       Zauważyłam, że my jako naród, musimy jeszcze w sobie dużo przerobić. Początkowo amerykańskie „Hi, how are You” było męczące, ale po kilku dniach się przyzwyczaiłam i zrozumiałam ich mentalność. Nie musieli uważać z kim rozmawiają, jak my za czasów komunizmu, dlatego są bardziej otwarci na „obcych”. Zagadywanie w windzie, czy „good morning” od pani policjantki na ulicy, to rzecz normalna ;) Nie będę teraz idealizować amerykanów, ale czegoś się można od nauczyć.
Tak więc, nie ma rzeczy niemożliwych, ale tylko dla Pana Boga. Więc starajmy się Mu nie przeszkadzać :D
         Myślę sobie, że Pan Bóg to potrafi upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Połączył misję pro-live z osobistymi korzyściami dla nas. Mogłyśmy poczuć się jak „polish princess” ;)...
Jednak lans, lansem, ale zrozumiałam, że skarbami są ludzie. Żadne pieniądze tego nie zastąpią. I to nieważne gdzie się jest. Wielki świat, jest na prawdę wielki, ale najważniejsze jest czuć się w sercu jak w domu. Ważna jest rodzina, bliscy... Stare powiedzenie „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej” jest dla mnie aktualne; mimo to, czekam(y) na dalsze przygody ;)

 

O DIAKONII .....
         Diakonia Życia powstała w marcu 2003 roku przy Duszpasterstwie Akademickim "Arka" w Bydgoszczy. Jej podstawowym zadaniem jest ratowanie życia dzieci poczętych.
          Do tego celu wykorzystujemy lokalną prasę, własne telefony (2 osoby są odpowiedzialne za odbieranie telefonów) oraz modlitwę (każdy członek Diakonii ma obowiązek modlić się w wybrany dzień tygodnia dziesiątką Różańca i oddawać dobrowolne ofiary, umartwienia w intencji dzieci poczętych i ich rodziców). Ogłaszamy się w rubryce "Zdrowie" wśród ogłoszeń aborcyjnych typu: "Ginekolog. Pełen zakres usług.", itp.
         Dzwoniące pod nasze numery osoby zdecydowane są na zakup pigułek wczesnoporonnych lub zabieg chirurgiczny, a my staramy się przekonać, że aborcja to nie jest dobre rozwiązanie. W zależności od sytuacji osoby dzwoniącej zachęcamy do spotkania z psychologiem, położną, ginekologiem, chirurgiem dziecięcym (w miarę upływu lat spotkaliśmy kilku fachowców, którzy bezpłatnie pomagają).

            Proponujemy również pomoc rzeczową w postaci łóżeczka, wózka, ubranek, pieluch, itp. Wszystkie te rzeczy pozyskujemy od ludzi dobrej woli, których nie brakuje (choć zdarzyło się, że musieliśmy sami zakupić wózek dla bliźniąt :-)). Niektórzy decydują się na oddanie dziecka do adopcji. Przez te 8 lat udało się uratować 30 dzieci (podajemy tylko te, które znamy z imienia)- najstarsze z nich w grudniu tego roku skończy 8 lat, a najmłodsze liczy sobie 3 miesiące.
         Wraz z upływem lat do działalności telefonicznej dokładamy kolejne inicjatywy. Propagujemy Duchową Adopcję Dziecka Poczętego, organizujemy spotkania, których celem jest promowanie wartości rodzinnych, edukowanie np. o działaniu pigułek antykoncepcyjnych, syndromie postaborcyjnym.
          Angażujemy się w zbieranie podpisów pod inicjatywami pro-life. W miarę własnych możliwości finansowych staramy się bywać na Światowym Modlitewnym Kongresie Obrońców Życia.
          Nasza kolejna inicjatywa zrodziła się właśnie dzięki temu Kongresowi.
Mamy zaproszenie do USA (listopad tego roku) i chcielibyśmy spróbować przenieść działalność "telefoniczną" oraz rozpropagować Duchową Adopcję na tamtejszym gruncie. Oczywiście boimy się wypłynąć na głębię, jednocześnie chcielibyśmy, aby wszelkie nasze działania zgodne były z wolą Bożą.
         Dlatego pragniemy prosić, jak najwięcej wspólnot oraz osób dobrej woli, o modlitwę za Diakonię Życia i tę nową inicjatywę.

OKNO ŻYCIA W DIECEZJI BYDGOSKIEJ

 

 

 BYDGOSZCZ - NEONATOLOG  MICHAEL  SZATKOWSKI  W  DUSZPASTERSTWIE  AKADEMICKIM

    Obrona każdego życia oraz pokłosie V Światowego Modlitewnego Kongresu dla Życia, który odbywał się w tym roku w Rzymie – to główne tematy niecodziennego spotkania w bydgoskim Duszpasterstwie Akademickim „Arka”. Gościem specjalnym dyskusji był Michael Szatkowski, który jest Amerykaninem polskiego pochodzenia.

    Szatkowski gościł na kongresie we Włoszech. Na co dzień wykonuje zawód lekarza neonatologa i jest zaangażowany na rzecz obrony życia. Neonatologia jest dziedziną medycyny zajmującą się schorzeniami, wadami wrodzonymi oraz prawidłowym rozwojem dzieci w okresie noworodkowym. – Życie wiąże się dla mnie przede wszystkim z jego obroną. Obroną dzieci i działalnością na rzecz ich rodziców. To pomaganie w znoszeniu
niepokojów, które biorą się z niespodziewanych narodzin dzieci, przede wszystkim z narodzin przedwczesnych. Chcę pomagać im w walce z wadami czy chorobami – mówił.

      Wybitny lekarz pracujący na co dzień w Filadelfii dodał, że problem przedwczesnych narodzin dotyka dziesięciu procent najmłodszych. – Sam Bóg mówi nam o tym, aby życie chronić. Będąc na kongresie w Rzymie, byłem podekscytowany tak wielką liczbą osób, w tym z Polski. Wszyscy byli tak bardzo zaangażowani w obronę życia. To jest coś, czego my
możemy się uczyć od Polaków w Stanach Zjednoczonych – stwierdził Szatkowski.

       W kongresie uczestniczyły również osoby z Bydgoszczy. Wśród nich znalazła się Henryka Miłoch. Jak podkreśla, życie jest darem i jest tylko jedno. – Byłam przede wszystkim zachwycona tym, że w jednym miejscu spotkały się osoby z blisko pięćdziesięciu krajów świata.
       Wszyscy byli szczęśliwi i promieniowali miłością do życia. Żyjemy w czasach, w których na ten temat po prostu się milczy. A powinniśmy głośno mówić prawdę, że życie trwa od momentu poczęcia aż do śmierci – powiedziała. – Mamy być tylko, a może aż  świadectwem dla innych. Każdy powinien opowiadać się za życiem – dodała Hanna Kardach.

       Opiekujący się Duszpasterstwem Akademickim „Arka” jezuita ojciec Grzegorz Mockiewicz SJ zwrócił uwagę na zagubienie współczesnego człowieka. – Przecież każde życie jest darem. Bóg daje to życie człowiekowi i trzeba go bronić. W naszym  duszpasterstwie jest szczególna grupa osób, która jest zaangażowana w obronę życia i czyni to bardzo dynamicznie. Podczas pobytu na kongresie w Rzymie – zaprosili doktora.
Dzisiaj dzieli się swoim doświadczeniem z dziedziny obrony życia – powiedział.

        Hasłem tegorocznego V Światowego Modlitewnego Kongresu dla Życia były słowa z Ewangelii św. Jana: „A światłość w ciemności świeci”. W spotkaniu wzięło udział około trzystu obrońców życia. Głównym organizatorem kongresu było Human Life International z Austrii. Wśród prelegentów znaleźli się szefowie dykasterii Kurii Rzymskiej, wśród nich abp Zygmunt Zimowski, przewodniczący Papieskiej Rady ds. Duszpasterstwa Służby Zdrowia i Duszpasterstwa Chorych.

        Na kongresie nie zabrakło również akcentu polskiego. Wiceprezes Polskiej Federacji Ruchów Obrony Życia dr Antoni Zięba przedstawił polskie działania i osiągnięcia w obronie życia. Gościem specjalnym była także dr Wanda Półtawska, znana obrończyni życia, wieloletnia współpracowniczka kard. Karola Wojtyły. Wszyscy mogli także podziwiać wystawę poświęconą Słudze Bożej Stanisławie Leszczyńskiej, polskiej położnej, którą wywieziono do obozu Auschwitz.  Źródło  

 

V ŚWIATOWY MODLITEWNY KONGRES DLA ŻYCIA, Rzym 7.10.2010 ROK

Świadectwo


… a jechałam tam „tylko” na urlop. Kongres miał być jedynie przy okazji, taka wygodna sprzyjająca okoliczność … Tymczasem okazał się czymś dużo więcej…
To zadziwiające, jak Pan Bóg kieruje i zmienia wydarzenia w naszym życiu. Czasem zupełnie nieoczekiwanie  i lepiej, niż sami byśmy się tego spodziewali.

    V Światowy Kongres Modlitewny w Obronie Życia „ A Światłość w ciemności świeci” odbył się w dniach od 5. do 10. października 2010 roku w Rzymie. Uczestniczyło w nim około 300 osób. Z całego świata. Wypełniony był wykładami, prezentacjami lekarzy, naukowców, psychologów oraz ludzi, których wewnętrzne bogactwo, piękno oraz to co robią dla innych, przewyższa swoją wartością całą setkę tytułów naukowych.
    Ciekawe były prelekcje mówców, zarówno te wypełnione danymi statystycznymi, opisami sytuacji medycznej oraz zdrowotnej na świecie, własnymi doświadczeniami jak i te, podczas których samą swoją osobowością i charyzmą prelegenci sprawiali, że aż chciało się ich słuchać.
    Co najbardziej zapadło mi w serce i pamięć z tego Kongresu? To, że rodzina, jeśli zbudowana na Bogu – jest rajem i źródłem prawdziwego szczęścia już tu na Ziemi. Jeśli się zawierzy Panu i będzie współpracowało z Nim, nawet wielka liczba dzieci nie jest kłopotem lecz bogactwem, choć wielu myśli inaczej.
    Również to, że wiele, a właściwie wszystkie ataki na życie, zwłaszcza poczęte, wynikają z ludzkiej ignorancji Bożego Prawa. Wiele aborcji jest dokonywanych przez kobiety, które nie do końca są świadome tego co robią, często  w wyniku tego że same zostały skrzywdzone- psychicznie, fizycznie przez kogoś.
    Wielką winą jest brak wsparcia mężczyzny – tego, który powinien matkę swojego dziecka BRONIĆ – a który zamiast obrony popycha ją do aborcji, czyniąc w ten sposób ranę na całym życiu - swoim i jej.
Wszechobecna rozwiązłość, tak zwana „wolność” seksualna, w efekcie której człowiek wpada właśnie w NIEWOLĘ samonakręcającej się spirali grzechu.
    Ludzie, czy nie lepiej byłoby nam żyć w świecie, w którym kobieta i mężczyzna są sobie wierni, a dzieci rodzą się w bezpiecznych, trwałych związkach ich kochających się rodziców ???
A co my, katolicy, zwyczajni ludzie możemy zrobić, gdy „mleko już się rozlało” i jest po fakcie?
Nie  grzmieć,  ale  OTOCZYĆ  DELIKATNĄ  I  ŻYCZLIWĄ  POMOCĄ.
    Opieka,  dobre słowo, życzliwy uśmiech, wsparcie w rozmowie, wskazanie miejsca, w którym można uzyskać pomoc – czasem to naprawdę wystarczy, by uratować życie niewinnego człowieka, który dopiero co zaczął istnieć pod sercem matki. Matki niejednokrotnie po prostu przestraszonej i pozostawionej samej sobie.
A jeśli matka jednak usunęła swoje dziecko – nie odwracać się od niej. Pomóc.
    MODLITWA – to jest siła, której ogromu nawet nie znamy. Jest to sprawa zawierzenia. To „narzędzie” dzięki któremu można zdziałać cuda, choć może nie zawsze przychodzą one tak szybko i w takiej postaci, jak to sobie wymyśliliśmy w naszym scenariuszu. Ale Bóg w odpowiednim czasie pokaże nam, że nasza szczera modlitwa miała sens i przyniosła owoce.
    Co WAŻNE – NA MODLITWĘ STAĆ KAŻDEGO. Nie mów, że nie masz czasu, nie masz pieniędzy, nie masz możliwości żeby pomóc. Modlitwa nie kosztuje, nie wymaga czasu, którego nie mógłbyś znaleźć, siły czy charyzmy której być może nie masz. MODLITWA – to jedno możesz ofiarować ZAWSZE.
    Kongres przepełniony był modlitwą – szczególnie do Matki Bożej. W trakcie jego trwania Rada Europy głosowała nad złagodzeniem prawa antyaborcyjnego. Nie udało się – lekarz nadal może odmówić dokonania aborcji jeśli jest to niezgodne z jego sumieniem. Zwłaszcza w obecnej Europie - czy taki wynik głosowania to nie jest CUD ?
    No i LUDZIE – nie brakowało tam osób, których postawa naprawdę podnosi na duchu i przywraca wiarę w człowieka. Którzy nie wstydzą się głośno powiedzieć, że choć też czasem błądzą, to jednak ich przekonania i życie są zgodne z Dekalogiem. I że taki wybór daje im autentyczną radość i szczęście.
    Tacy, którzy nie wstydzą się modlitwy i swojego świadectwa  przy innych. Patrząc na nich widzę, jak wiele sama chyba jeszcze muszę się w życiu nauczyć i przepracować w sobie … I wcale to nie są jacyś wyizolowani, oszczędzani od trudów dnia codziennego, niedostępni dostojnicy. To normalni ludzie, z którymi można było pogadać, pośmiać się, pożartować.
    Cieszyła obecność zarówno młodych osób, które mogłyby przecież powiedzieć, że  imprezy, że znajomi i nie mają czasu  na jakieś kongresy. Ludzi dojrzałych, mających codzienne obowiązki, pracę, swoje zabieganie. I ludzi starszych, którzy mogliby wygodnie siedzieć w domu w ciepłych kapciach. A jednak im się chciało – być obecnym, być świadectwem i być nadzieją dla tych, którzy staną kiedyś na ich drodze z prośbą o pomoc.
                     
                 Warto czynić DOBRO. Tym bardziej, że ono powraca.

   
                                                                                               Hania Kardach





 Amerykańska strona - dokument dokonywanej aborcji /drastyczny/

 

www.abortionno.org

 


 www.helpersny.org - strona Msgr. Philip Reilly, Helpers of God's Precious Infants
 
www.gloria.tv - w rożnych językach, również po polsku, i podobno będzie można odsłuchać tez wykładów z konferencji.
 
http://www.eduardoverastegui.com.ar/ingles/noticias/_noticias_ingles.htm - link do innego filmiku, odrobinę inny niż ten wcześniejszy bo pokazuje życie od momentu poczęcia, wiec zaczyna się łagodnie ale potem jest równie drastyczny. Ten Meksykanczyk który się na początku wypowiada wyreżyserował film ''Bella'', polecamy.
 

Czym jest Duchowa Adopcja Dziecka Poczętego?

        Duchowa Adopcja Dziecka Poczętego jest modlitwą wstawienniczą polegającą na wzięciu w duchową opiekę na 9 miesięcy nieznanego poczętego dziecka, którego życie jest zagrożone zagładą aborcji. Duchowa Adopcja polega na odmawianiu jednej dziesiątki różańca świętego każdego dnia z rozważaniem tajemnicy życia Jezusa i Maryi oraz wypowiedzeniem specjalnej modlitwy w intencji tego dziecka.
         Potrzeba całej rzeszy obrońców życia ludzkiego, którzy z różańcem w ręku przeciwstawią się temu wielkiemu złu jakim jest śmierć nienarodzonych, najsłabszych i najbardziej bezbronnych. Modlitwa Duchowej Adopcji Dziecka Poczętego jest nie tylko „tarczą obronną” przed aborcją, ale również leczy zranienia pozostawione w sercu tych osób, które się do niej przyczyniły.
         Drugim, ważnym wymiarem tej wspaniałej modlitwy jest powierzenie Bogu zagrożonego życia będącego konsekwencją różnych uwarunkowań zdrowotnych oraz rodziców borykających się z trudnościami związanymi z jego przyjęciem.

  

Słuzba życiu 2000/10-11
Giganci obrony Życia:
Stanisława Leszczyńska

W jednym pantofelku

    "Jak się człowiek przebudzi, to zwykle udaje mu się trafić nogą tylko do jednego pantofla" - mówi Bronisław Leszczyński, lekarz, syn Stanisławy Leszczyńskiej, położnej. "Mamę jak wzywano w nocy, to często właśnie w jednym pantoflu wybiegała. I tak się też modliła do Matki Bożej: załóż, chociaż jeden pantofelek, ale przybądź z pomocą. Mama mówiła, że się nigdy nie zawiodła".
    Przyjechałam do Łodzi z wielką obawą. Miałam poznawać historię życia kobiety, o której niewiele słyszałam. Wiedziałam, jak się nazywała, że była położną w Oświęcimiu i że obecnie trwa jej proces beatyfikacyjny. W Krakowie zdobyłam kilka artykułów na jej temat, czasu na czytanie książek nie miałam, tak więc jako ignorant z kilkoma adresami i numerami telefonów wyruszyłam w drogę. To, co znalazłam na miejscu, zaskoczyło mnie. Spotkałam dwóch uroczych nietuzinkowych, szarmanckich panów, synów Stanisławy Leszczyńskiej, Bronisława i Henryka, którzy przyjęli mnie jak kogoś z rodziny.

  Rozmawialiśmy długo, wspominając - jak się okazało niezwykłą postać - dotykaliśmy tego, czym jest miłość, piękno, bohaterstwo, śmierć, grzech. Wszystko to przebiegało w ciepłej atmosferze pierwszych dni sierpnia. Zajadaliśmy borówki, poziomki, winogrona. Stół się uginał, a ja protestowałam mówiąc, że nie wiedząc, co mnie czeka, zjadłam obiad. Czasem przerywaliśmy, by posłuchać gry Henryka i Bronisława na fortepianie, cytrach. Miałam okazję wysłuchać melodii piosenek, które śpiewała pani Stanisława. Na pamiątkę dostałam pierścień do gry na cytrze zrobiony z damskiej wsuwki do włosów, bo takie dają lepszy dźwięk niż te robione fabrycznie.
    "Cytra to instrument, który wzrusza" - mówi Bronisław Leszczyński. "Mama lubiła jej słuchać. Mnie nieraz trudno było coś zagrać, a ona umiała to zaśpiewać. Lubiła śpiew, pamiętam piosenkę Wesoły skowronek i inne".
    "Dopiero przed śmiercią zapytałem, skąd ją zna" - dodaje Henryk, prawnik, muzyk, kompozytor, wykładowca kontrapunktu, instrumentacji, kompozycji. "Okazało się, że był to rosyjski wiersz, do którego mama ułożyła melodię, gdy miała piętnaście lat. Śpiewała nam to jako kołysankę. U mamy cytra zawsze była na stole. Zresztą o mamie wolę mówić muzyką niż słowami. Nieraz śpiewaliśmy z nią na dwa głosy.

Cenny dokument

    Stanisława Leszczyńska urodziła w Łodzi, 8 maja 1896. Była żoną Bronisława, najlepszego zecera w Łodzi, który zginął w powstaniu warszawskim i matką dla trzech synów i córki. Zawód położnej wykonywała przez prawie 40 lat. W "Raporcie Położnej z Oświęcimia", dokumencie wydanym w latach sześćdziesiątych, a powstałym w 1957, pani Stanisława pisze "Lubiłam i ceniłam swój zawód, ponieważ bardzo kochałam małe dzieci. Może właśnie dlatego miałam tak wielką ilość pacjentek, że nieraz musiałam pracować po trzy doby bez snu. Pracowałam z modlitwą na ustach i właściwie przez cały okres mej zawodowej pracy nie miałam żadnego przykrego wypadku".
    "Kochała swój zawód, bo kochała dzieci" wspomina pan Bronisław. "To nie była łatwa decyzja, by zacząć się uczyć tego zawodu. Miałem trzy lata, siostra, Sylwia, rok. Mama zostawiła nas pod okiem zapracowanego ojca, dziadków i wyjechała na dwa lata".

Aresztowanie

    W lutym 1943 roku wraz z córką i dwoma synami pani Stanisława została aresztowana przez gestapo, bo jej mąż, Bronisław, potajemnie wyrabiał dokumenty osobom zagrożonym przez gestapo. Synowie, Henryk i Stanisław, zostali osadzeni w obozach, w Gusen (kamieniołomy) i Mauthausen. Pani Stanisława wraz z córką została przewieziona do Oświęcimia, gdzie przez dwa lata pełniła posługę położnej. W tej służbie pomagała jej córka oraz współwięźniarki, m.in. lekarki Janina Węgierska i Irena Konieczna.

     "W czasie aresztowania uciekłem" mówi pan Bronisław. "Było dwóch gestapowców, jeden mówił, że będzie przed drzwiami, drugi miał pilnować. Na tyle znałem niemiecki, że zrozumiałem. Niemiec popełnił błąd, na chwilę schował pistolet. Walka z nim była dziwna. Gdy mnie trzymał za pas, siostra gryzła mu ręce. Wyrwałem się, przeskoczyłem przez poręcz, a siostra chwyciła gestapowca za szalik. Zaczął się dusić. Zanim ją odepchnął i strzelił, to już była taka odległość, że nie trafił. Wleciałem do mieszkania babki. Myślałem, że wyjdę przez okno, ale przed oknem stanęła karetka więzienna. Kiedyś będąc u babci, obserwowałem framugę i pomyślałem sobie: konewnik, garnki przesunąć, zasłonić to i nikt nie będzie wiedział, co tam jest. Prędko więc przesunąłem konewnik, woda się wylała, znalazłem gwoździe i młotek, przybiłem płótno na ramę i się schowałem. Przyszli Niemcy. Wyrzucali kapustę kiszoną z beczki, kartofle, nie wiedzieli, co robić. Dwa razy wracali. Gdy wyszedłem, to spostrzegłem na krześle ubranie babci. Wciągnąłem je na siebie. Przedarłem się przez tłum, a zgraja dzieciaków za mną. Widziały, że idzie przebrany chłop. Znalazłem się u znajomych. Gdy ich potem odwiedziłem i zapytałem, czy mnie pamiętają, odpowiedzieli <<oczywiście, że panią poznajemy>>. Cała rodzina mogła uciec, ale mama jak usłyszała strzelanie, to myślala, że mnie zabili".

Narodziny wśród śmierci

     Warunki, jakie panowały w obozie dalekie były od sterylności. Brakowało wody, brud, robactwo, wszy, szczury i sąsiedztwo ciężko chorych na czerwonkę, dur brzuszny i plamisty, tyfus, złośliwą pęcherzycę. Na 1200 chorych dziennie przypadało kilka aspiryn. Sylwia, córka Stanisławy Leszczyńskiej, zmarła rok temu potrącona przez samochód. Stanisław, radiolog, niedawno uległ podobnemu wypadkowi. Został potrącony na przejściu dla pieszych. Na szczęście przeżył.
    "Sylwia była bardzo pogodna, choć wiele przeszła w Oświęcimiu" mówi pan Bronisław. "Od pobicia miała ropnie na twarzy. Zostały blizny".
    "W Japonii napisano, że raport mamy jest jednym z najcenniejszych dokumentów dotyczących drugiej wojny" dodaje pan Henryk.
    "Gdy go opublikowano, nikt się tym nie zajmował. Dopiero po śmierci mamy pytano, czy mogło być tam tyle porodów?"
    Pani Stanisława pisała: "Porody odbywały się na zbudowanym z cegieł piecu w kształcie kanału (...). Dzieci nie otrzymywały żadnych przydziałów żywnościowych ani nawet kropli mleka. Marły powolną śmiercią głodową. Towarzyszyła im wielka miłość i bezsilność matek (...) Spodziewająca się rozwiązania kobieta zmuszona była odmawiać sobie przez czas dłuższy przydzielonej racji chleba, za który mogłaby - jak to powszechnie mówiono - zorganizować sobie prześcieradło. Prześcieradło darła na strzępy, przygotowując pieluszki i koszulki dla dziecka, żadnej bowiem wyprawki dzieci nie otrzymywały".

Nie wolno zabijać dzieci

    Pani Stanisława w proszku do zębów wniosła do obozu dokument upoważniający ją do wykonywania zawodu. Gdy dowiedziała się, że Niemka Klara, położna, zachorowała, zaszła drogę Mengelemu.
    "Mama przez dwa lata była w szkole w Rio de Janeiro" kontynuuje pan Bronisław. "Niemieckim władała dobrze. Zastąpiła mu drogę, pokazała dokumenty i wyjaśniła, o co chodzi".
Niemka Pfani poinformowala panią Stanisławę, że jest rozkaz, aby każdego noworodka traktować jak martwego. Polka nie posłuchała. Pobito ją, nadal nie słuchała.
    "Mama była małego wzrostu" wspomina pan Bronisław. "Jak się zastanawiała, to spuszczała oczy. Mengele podszedł do niej i zaczął mówić, że Oświęcim to nie pensjonat. Zagroził, że jak ujrzy pieluszkę, to ukarze śmiercią. Mama odpowiedziała, że nie wolno zabijać dzieci, że on to wie, bo jest lekarzem, składał przysięgę. Argumentowała, jak umiała. Pytałem mamy, jak on wtedy wyglądał. Powiedziała, że widziała tylko taniec cholew, że doskakiwał do niej, ale w pewnym momencie odszedł, odwrócił głowę i krzyczał: <<Rozkaz to rozkaz>>, że nie tylko on jest winien. Wtedy w Niemczech dużo pisano o bohaterstwie, a on nagle zobaczył, że więzień się nie boi i potrafi bronić innych, a w pewnym sensie także i jego".

Obraz śmierci

    W Oświęcimiu śmierć codziennie zaglądała w oczy zarówno starszym, jak i tym, co dopiero zobaczyli ten świat. Mimo to matki śpiewały swoim maleństwom kołysanki. Z baraku nie można było wychodzić, choćby po to, by wyprać pieluszki. W raporcie można przeczytać: "Wyprane pieluszki położnice suszyły na własnych plecach lub udach, rozwieszanie ich bowiem w widocznych miejscach było zabronione i mogło być karane śmiercią". Do maja 1943 roku wszystkie urodzone dzieci były topione przez Niemki Klarę i Pfani, i wyrzucane na pożarcie szczurom. Pierwsza z nich była położną, która do obozu trafiła za dzieciobójstwo. Po wspomnianej dacie Niemki mordowały przede wszystkim żydowskie niemowlęta, a dzieci niebieskookie i jasnowłose odbierano matkom i wysyłano do Nakła, by tam "wychować je na prawdziwych Niemców". Leszczyńska te dzieci w niewidoczny dla SS-manów sposób tatuowała, by móc je w przyszłości rozpoznać. Nie było możliwości przechowania żydowskich dzieci z innymi, bo Klara i Pfani pilnowały rodzące Żydówki. Dzieci, którym pozwolono żyć w większości były skazane na umieranie powolną śmiercią głodową, bo wychudzone matki nie miały mleka. Z obozu, na ponad trzy tysiące, które narodziły się przy Stanisławie Leszczyńskiej, wyszło tylko trzydzieścioro.

Mateczka

    Niemiecki personel przychodził obserwować położną, przy której rodzące nigdy nie miały pęknięcia krocza ani nie było wypadków śmiertelnych wśród noworodków. Mengele pytał, ile dzieci zmarło zaraz po porodzie. Usłyszał, że żadne. Nie dowierzał, bo w najlepszych klinikach uniwersyteckich nie było takich przypadków. Pani Stanisława przed każdym porodem modliła się, potem dziękowała Bogu na szczęśliwe rozwiązanie. Następnie był chrzest. Często proszono ją, by była chrzestną. Odmawiała. Mówiła, że może nie przeżyć, a młodsze mają szansę.
    "Pewnego razu Mengele ją obserwował i gdy miała chwilę przerwy powiedział <<Mutti (<<mateczko>>, wszyscy ją tak nazywali), widziałem, że się dużo napracowałaś, musiałaś więc sporo zarobić. Musisz postawić piwo>>" wspomina pan Bronisław. "Mama znała się na żartach, powiedziała, że każe przynieść stół, nakryje go i pośle po piwo. Ten wielki bandyta był lisio przymilny, chociaż teoretycznie chciał się z nią napić piwa. Zastanawiałem się, dlaczego mamy nie zastrzelono, nie wysłano do komory gazowej. Henryk w obozie został kiedyś przyłapany przez kapo na uczeniu, a to było zabronione. Brat wyszedł z tego. Zauważył, że kapo jest inaczej ubrany, powiedział mu, że elegancko wygląda w nowej marynarce. Ten, który nie mógł się nikomu podobać, gdy to usłyszał, zmiękł. I chyba tak samo było z mamą. Ona wiedziała, że trudno jest zniszczyć w kimś człowieczeństwo".
    Mengele uciekł przed ludzką sprawiedliwością. Ukrył się w Ameryce Łacińskiej. Utonął w 1979 roku w morzu u wybrzeży Brazylii.
    "Mama o nikim źle nie mówiła, nawet o nim" stwierdza pan Henryk.

Niebo

    Raz na Wigilię pani Stanisława dostała paczkę z chlebem od rodziców. Pokroiła go i na kawałku tektury częstowała nim kobiety w baraku. To był opłatek, zakazany. Nagle w baraku zapanowała cisza, ręce i oczy znieruchomiały. Przyszedł Mengele.
    "Matka szukała jego wzroku, on spuścił oczy i powiedział, że przez mały moment wydawało mu się, że jest człowiekiem" mówi pan Bronisław. "I komu to mówił, więźniowi, Polce. Odszedł, nie było prześladowań. Ludzie widzieli, że ona miała nad nim przewagę".
   Stanisława śpiewała współwięźniarkom, pan Bronisław cytuje słowa mamy: "Po prostu śpiewałam, gdy już nic nie mogłam zrobić, by im pomóc". Wojna to nienawiść, przemoc, zbrodnia. Pan Bronisław powtarza, że na świecie wypróbowuje się broń masowej zagłady w oparciu o intelekt, o doświadczenie, ale bez szacunku dla ludzkiego istnienia. A szacunek jest przecież formą miłości. Rozum oddzielony od miłości prowadzi do zbrodni.
    "Bóg stworzył świat z miłości" wyjaśnia pan Bronisław. "Zamknął treść miłości w życiu, które jest jej przejawem. Piękno jest cechą miłości. Norwid powiedział, że jest kształtem miłości. Ja wolę powiedzieć, że piękno jest obliczem miłości, bo w twarzy ujawnia się oddziaływanie psychiczne człowieka. Miłość jest irracjonalna, rośnie w miarę daru i intelekt nie jest w stanie tego zrozumieć. Dla mnie mądrość to ukierunkowanie rozumu przez miłość. Wszyscy, a szczególnie filozofowie, starają się zdefiniować miłość. Każdy to sobie jakoś interpretuje, czasem wykoślawia, a przecież miłość jest sensem, treścią życia, istnienia. To najgłębsza cecha Boga. Miłość jest obecnością Boga w człowieku, a my się często do tego tak mało przyznajemy. Piękno np. objawia się w kwiatach, one są kształtem miłości w pięknie. To uczy pokoju, szacunku do istnienia, trudno zdeptać różę. Piękno daje szczęście i uczy miłości. Patrząc na świat, na piękne dziewczyny, na piękne owoce, kwiaty, budynki, słuchając wiatru, czuję się dobrze. Jako lekarz nie wierzę w śmierć. Wierzę, że jej siła przestanie kiedyś istnieć. Jak rozpoczynałem pracę, to myślalem, że w szpitalu nie pozwolę, by ktoś umarł. Raz, jeden pacjent <<śmiał>> umierać. Reanimowałem go. Następnego dnia pielęgniarka powiedziała, że osoba, którą przywróciłem do życia, prosi o wizytę. Poszedłem z uśmiechem, oczekiwałem wdzięczności. A ten mężczyzna popatrzył na mnie smutno i rzekł: <<Co pan zrobił?>>. Nie umiał tego przekazać, ale doszedłem do wniosku, że doświadczył czegoś pięknego, a ja z powrotem ściągnąłem go na to śmietnisko ziemi. Obecnie nie pracuję i źle się czuję, bo nie obserwuję na bieżąco, co się dzieje w medycynie. Mama nie bała się śmierci. Ja parę razy miałem poważne wypadki samochodowe, strzelali do mnie, nie trafili - byłem wtedy szczuplejszy. Nie przeżywałem tego dramatycznie. Jeżeli mówimy o mamie, to należy zaznaczyć, że w naszej rodzinie miłość wiodła prym. Objawiało się to m.in. w pięknie odnoszenia się do siebie. Jak byliśmy w domu, to cały świat był daleko. W domu panował inny nastrój, była piosenka, śpiew, dowcip, pocałunek, patrzenie w oczy, kwiaty. Małe niebo".

Bez lęku

    Synowie, a także autorzy listów mówią, że pani Leszczyńska kochała ludzi, że była pełna serdeczności, uśmiechu.
    "Cieszyła się drugim człowiekiem" wspomina pan Bronisław. "Gdy szła ulicą, umiała z każdym rozmawiać. Jak szła do pracy, zostawałem sam i bałem się. Ale jak mama mnie wykąpała, ubrała w czystą koszulkę, to mimo tego że odchodziła, czułem się bezpieczny".
    "Przy niej człowiek był spokojny, nie czuł lęku" uzupełnia pan Henryk. "W czasie okupacji myślałem, że przy mamie bym się nie bał. To samo mówiły oświęcimianki, jej pacjentki. Mówiły też, że była aniołem. W niej była ogromna siła moralna. Była delikatna i mocna zarazem. Nigdy nie widziałem jej bezradnej. A co ona mogła mieć w Oświęcimiu: znalezione nożyczki, brud, szczury, czerwonkę, tyfus? Mama oddawała swój chleb i lekarstwa chorym. Prostymi słowami potrafiła dotrzeć do człowieka. Po jej śmierci jedna kobieta opowiedziała mi, że mama przez dwie noce i dwa dni pomagała jej rodzić. Ta kobieta wspominała, jak mama plotła jej warkocze, jak jej pomagała w bólu".
    "Pewnego razu obudziłem się" dodaje pan Bronisław "Patrzę - śliczne niebo, słońce, obok mnie zboże. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Poszedłem na pagórek, zobaczyłem Pilicę. I wtedy uświadomiłem sobie, że jestem poza domem, że rodzina w obozach, a przez chwilę myślałem, że są wakacje, że zobaczę mamę czekającą na mnie. To była najszczęśliwsza chwila w czasie wojny, bo zapomniałem na moment o całej tragedii. Pierwszy dzień wojny? To imieniny moje i ojca. Byliśmy w Rosanowie. Nie wiedziałem, jak ojca przywitać. Pomyślałem, że na białej ścianie narysuję jego portret. Nie miałem fotografii, a bałem się, że z pamięci mi nie wyjdzie. Mówiono, że jestem do ojca podobny. Postanowiłem więc, że najpierw narysuję siebie, a potem przerobię na ojca. Brata Stanisława poprosiłem, by zapalił ognisko i przyniósł trochę węgla. Rysowałem, ale wychodziła mi smutna twarz. I co nie poprawiałem, to ujawniał się coraz większy smutek. Liśćmi kasztanowca przyozdobiłem portret. Gdy przyjechał ojciec, powiedział, że mamy wojnę. Nieraz mi się to przypomina, jak patrzę na liście kasztana. To był wstęp do wojny. Potem z bratem pracowaliśmy w szpitalu wojennym, Henryk pracował z ojcem - jako ochotnicy gasili pożary. W miejscu gdzie mieszkaliśmy, na Bałutach, w najstarszej dzielnicy Łodzi, powstało getto. Stałem na czele organizacji narodowo-chrześcijańskiej, miałem pod opieką Łódź północną. We Lwowie byłem kierownikiem dwóch podziemnych drukarni. Wydawaliśmy Słowo Polskie i inne rzeczy. Znowu aresztowanie. W 1939 we Lwowie byłem prezesem Bratniej Pomocy, zaliczano mnie więc do personelu uczelni. Jak NKWD przyszło, to wzięło wszystkie dane, ostrzeżono mnie, musiałem uciekać. I tak tu NKWD, tam gestapo. Unikałem więc wojska. Gdy przyjechałem do Łodzi, była już u mnie policja. W Poznaniu skończyłem studia, ale się nie meldowałem. W Gdańsku to samo, dopiero po amnestii się meldowałem. UB mnie wzywało. Jak przychodził list, to się bałem, że to wezwanie i tak w kółko. Dopiero po 1990 roku, po przewrocie, mogłem być spokojniejszy".

Wdzięczność

    Pewien redaktor po "Oratorium oświęcimskim" - utworze literacko - muzycznym, który powstał na cześć pani Stanisławy - podszedł do niej i powiedział, że współczuje jej tego, że była w Oświęcimiu. Leszczyńska odpowiedziała, że nie trzeba, bo ona dziękuje Bogu za to, że mogła tam być.
     "Mama wyszła z Oświęcimia nie jako bohaterka" mówi pan Bronisław. "Ona spełniła swój obowiązek. Była doradczynią, przywódczynią, słuchano jej. Ludzie się załamywali, a mama organizowała nabożeństwa. Także Żydówki przychodziły się modlić. Więźniarka Henia na znalezionym kartoniku narysowała Matkę Bożą Niepokalaną. I tak, w tajemnicy rozsiewano iskierki nadziei, otuchy. Matka Teresa z Kalkuty powiedziała, że świętość polega na wypełnianiu swoich obowiązków. Mama to czyniła. Jej życie dowodzi, że nie ma takich warunków, w których można zmusić kogoś do zabicia dziecka, nawet w obozie śmierci. Gdy mama spotkała się po latach w Warszawie z dziećmi, które przyjęła na świat w obozie, to powiedziała, że to był jeden z najszczęśliwszych dni w jej życiu. Jak mnie proszą, bym mówił o mamie, to traktuję jej postać jako pretekst, by mówić o dramacie dziecka. Mama zawsze była przeciw aborcji. Broniła bezbronnych dzieci".

Anioł dobroci

    Kobieta, która znała panią Leszczyńską jeszcze przed wojną przysłała list, w którym napisała: "11 sierpnia 1933 urodziła się moja córka Julita, a poród odbierała wtedy Stanisława Leszczyńska. Gdy tylko weszła, przeżegnała się, a potem uczyniła znak krzyża nade mną. Urodzone dziecko wzięła na ręce i nad nim też uczyniła znak krzyża. Po czym powiedziała do mnie: <<ma pani śliczną córkę>>. Opiekowała się mną po porodzie, udzielała mi potrzebnych rad oraz wskazówek dotyczących karmienia i wychowania dziecka. Ta kobieta o matczynej dobroci, była niezwykle troskliwa i opiekuńcza. Odniosłam wrażenie, jakby anioł dobroci wstąpił do mojego domu, by okazywać pomoc mnie i mojemu dziecku w ważnej dla nas potrzebie. Teraz modlę się o jej rychłą beatyfikację".
    "Jak pani widzi ludzie często o niej mówili, <<anioł dobroci>>" stwierdza pan Henryk. "Mówiła, że jak brała dziecko na ręce, to miała wrażenie, że trzyma dzieciątko Jezus. I to Dzieciątko było z nią w Oświęcimiu i dlatego nic się jej nie mogło stać. Przed taką postawą nawet diabeł pierzcha".

Codzienność

    Bronisław Leszczyński: "Czasem nie słuchałem mamy. Raz powiedziała, że biegłaby przede mną i zbierała kamyczki, bym się nie potknął. Kiedyś uczyłem się pod sosenkami. Nagle patrzę, na stoliku leży brzoskwinia. Mama cichutko podeszła i położyła ją. Zawsze jak się kąpałem, to wiedziałem, że mama obserwuje mnie z brzegu".
    Henryk Leszczyński: "Oni się kochali. Tata powiedział dziadkom, że gdyby mieli przeszkodzić jego małżeństwu, to przyjdzie na próg i umrze. Gdy w pracy jakaś kobieta dała tacie bilecik, w którym napisała, że chciałaby się z nim spotkać, przyniósł to mamie.
    W domu było proste jedzenie. Po wojnie, gdy wróciłem z Gusen, mama chciała przygotować rybę w galarecie. Kupiła karpie, a ciężko je było dostać. Poszedłem do mamy i mówię, że te karpie są takie żywe, poprosiłem, by je uwolnić. Mama pozwoliła. Lubiła rodzinne spotkania. Weseliła się ze szczęśliwymi, smuciła z nieszczęśliwymi. Szczególnie była uczulona na tragedie dzieci i osób starszych. Żyła jakby poza sobą. Obchodziło ją wszystko poza nią".
   Bronisław: "Na uroczystościach u babci stoły uginały się od smaczności, ale jak wracaliśmy do domu, mama podawała rybę w galarecie. To było nieekonomiczne, ale mama chciała zakończyć wieczór w ten sposób, byśmy razem zjedli w domu, bo na przyjęciu byliśmy rozproszeni. Mama mało piła alkoholu, ale na święta robiła tzw. grzankę. Raz, gdy szkole zapytano, czy nas rodzice rozpijają, to powiedziałem, że tak, bo raz w roku mama częstuje nas grzanką. Lubiła gotować, piec jabłeczniki, ciasto drożdżowe. Robiła na szydełku firany, zasłony, obrusy".
Henryk: "Jej firany jeszcze wiszą. Nie wiem, kiedy miała na to czas".
     Bronisław: "Najbardziej lubiła niebieski, różowy i żółty kolor. Raz, gdy ubrała niebieską koszule, to poprosiła <<powiedz, że jestem ładna.>> Do niej często przychodziły kobiety, by się poradzić w sprawach mody. Także Żydówki: Rytka, Ana, bardzo elegancie damy. Mama miała coś z rabina, ten też przychodził się jej radzić".
    Henryk: "Jak ją zobaczył po wojnie - płakał".
    Bronisław: "Pewnego razu, gdy mama zachorowała, przyszły Żydówki i powiedziały, że w bożnicy odprawiane jest za nią nabożeństwo".
    Bronisław: "Gdy szedłem pierwszy raz do szkoły, mama mi dała piękną, wielką gruszkę. Płakała. Spytałem, dlaczego. Odpowiedziała, że to pierwszy dzień mojej pracy. Drugi raz w szkole była w mojej sprawie na studniówce. Usiadła koło łacinnika i powiedziała, że jedną dwóję to postawił jej. On na to, że nie pamięta, aby ją uczył. Mama zaczęła opowiadać. Mówila, że długo się uczyłem, a ona nie pozwala całego życia tracić na naukę i zgasiła światło w pokoju. Gdy powiedziałem, że mogę być pytany i że dostanę dwóję, jak się nie przygotuję, to odrzekła: <<raz dostaniesz>>. Profesor powiedział, że nie wiedział o tym, a mama mu na to, że jakby się zainteresował, dlaczego uczeń, który zawsze jest przygotowany raz nie był, to by wiedział. W Gdańsku na asystenturze przyszedłem raz w niedzielę po Mszy św. do zakładu. Rozłożyłem książki, nagle dzwonek. Schodzę na dół, patrzę: profesor. Pomyślałem, że też chce popracować. Jak mnie zobaczył, kazał iść na górę do swojego gabinetu. Tam powiedział: <<Bronku, ile pracujesz w powszednie dni to wystarczy. Utykając przyszedłem tu specjalnie, bo wiedziałem, że przyjdziesz i stracisz niedzielę. Proszę, idź na plażę, znajdź dziewczynę, idź do kawiarni, czy co innego. Nie można płacić złotówką za grosz. Proszę cię, wyjdź!>> Wyszedłem niezadowolony, ale to był jeden z najpiękniejszych dni, jakie wspominam z Gdańska. I tak sobie pomyślałem, że on był podobny do mamy. Nie wolno za dużo. Gdy przed maturą powiedziałem, że nigdy nie byłem na wagarach, to mama spytała, kiedy bym chciał pójść. Namówiłem kolegów, mama dała kanapki, zrobiliśmy sobie zdjęcia i poszliśmy. Następnego dnia w szkole, gdy zapytano gdzie byliśmy, odpowiedzieliśmy, że na wagarach, Nauczyciel nie uwierzył. Powiedział: <<bez głupich żartów>>".
    Henryk: "Nakazała modlić się do swojego patrona. Oprócz tych ze chrztu, mama dała nam jeszcze jednego. Braciom św. Józefa i Stanisława Kostkę, mnie św. Antoniego, siostrze św. Teresę od Dzieciątka Jezus. Jak przyszły ciężkie chwile okazało się, jakie to było owocne, choćby w Gusen. Przecież nie powinienem stamtąd wyjść żywy.
    Mama mówiła, żebym nie krzywdził ludzi, a pracowałem przecież jako radca prawny. Czasem strona przeciwna, przegrana w procesie, na piśmie składała mojemu zakładowi gratulacje. Raz nawet wystąpiłem przeciwko swojemu zakładowi, gdy chodziło o ludzką krzywdę".
    Bronisław: "Raz <<ślepy Maks>>, jeden z bandytów, przyszedł zobaczyć mamę, bo chciał się dowiedzieć, kim ona jest, bo była równie znana jak on. Wołano na niego <<ślepy>>, bo strzelił w ciemność i zabił rosyjskiego żandarma".
    Henryk: "Mówi się o niej <<matka oświęcimianek>>, ale ona jest też matką Bałut. Pamiętam, jak kiedyś do mnie jeden podskoczył, to drugi powiedział mu, aby uważał, bo zaczyna z synem Leszczyńskiej".

Słońce

    Stanisława Leszczyńska zmarła 11 marca 1974 roku na nowotwór jelit. Może to był skutek przeżytego w obozie duru brzusznego.
    "Gdy chorowała, zadzwoniłem do doktora Stefanowskiego, chirurga, o poradę" wspomina pan Bronisław. "Był po zapaleniu płuc, mówił, że rodzina go nie puści do chorej. Powiedziałem, że nie może ratować życia mamy kosztem swojego. A on na to, abym poczekał. Doktor miał osiemdziesiąt lat, mieszkał daleko, był marzec, mróz. Za kilkanaście sekund podszedł do słuchawki i mówi <<Kolego, przyjeżdżajcie natychmiast, rodzina kazała jechać>>. Doktor doradził ścisłą skąpą dietę. Gdy z nim wychodziłem od mamy, mama spytała, czy jej kupię ciastko. Tu dramat, a ona żartuje".
    Na pogrzebie były tysiące ludzi, także oświęcimianki, uratowane dzieci, znajomi Żydzi i ogromna ilość kwiatów. Rano padał deszcz, a z chwilą pogrzebu zaświeciło słońce. Nad trumną śpiewały wnuczki, a syn Henryk grał na organach.

Drogowskaz

     W czerwcu 1987 roku podczas wizyty w Łodzi papież Jan Paweł II wskazał Stanisławę Leszczyńską jako przykład chrześcijańskiego bohaterstwa. Do dziś wiele osób śle listy do synów pani Leszczyńskiej, opisując spotkania z ich matką, a także dając świadectwa wysłuchanej modlitwy poprzez wstawiennictwo Sługi Bożej. Część z nich trafiła do kurii, część została opublikowana. Do kościoła, do krypty gdzie spoczywa Stanisława Leszczyńska, pielgrzymują położne, matki, które za pośrednictwem zmarłej dziękują Bogu za szczęśliwy poród, dar macierzyństwa. W każdy wtorek odbywa się nabożeństwo w tych intencjach.
    "Ludzie wspominają ją jako osobę niezwykle życzliwą i ofiarną" mówi proboszcz rodzinnej parafii Stanisławy Leszczyńskiej. "Nigdy nie spotkałem się z opinią, żeby komuś odmówiła pomocy, porady. Nie patrzyła na pogodę, zmęczenie. Zawsze szła bez słowa. Ona jest drogowskazem. Dziś, gdy brak jest szacunku dla ludzkiego życia, jej postawa to wyzwanie".
    Wyjeżdżając z miasta, które nie leży nad rzeką, wiedziałam, że dano mi szansę poznania silnej, religijnej kobiety, która wbrew wszystkiemu, ale nie sobie i Bogu, walczyła o życie. W swoim heroizmie okazała się być skromną, wrażliwą kobietą w każdym calu, która mimo powagi tego, co robiła była pogodna. To dzięki niej poznałam też część niej samej, jej synów, którzy tak jak ona są świadectwem głębokiej wiary w Boga, który jawił się jako miłość także w obozie śmierci.
    Na koniec spotkania zagrano "Dumkę wigilijną". Szkoda, że nie można opisać muzyki.

Memento

    Raport położnej kończy się takimi słowami:
    "Jeżeli w mej Ojczyźnie - mimo smutnego z czasów wojny doświadczenia - miałyby dojrzewać tendencje skierowane przeciw życiu, to wierzę w głos wszystkich położnych, wszystkich uczciwych matek i ojców, wszystkich uczciwych obywateli, w obronie życia i praw dziecka. W obozie koncentracyjnym wszystkie dzieci - wbrew wszelkim przewidywaniom - rodziły się żywe, śliczne i tłuściutkie. Natura przeciwstawiając się nienawiści, walczyła o swoje prawa uparcie, niezłomnymi rezerwami żywotności. Natura jest nauczycielką położnej. Razem z nią walczy o życie i razem z nią propaguje najpiękniejszą rzecz na świecie - uśmiech dziecka".
    "Jak otrzymałem dyplom, mama dała mi trochę pieniędzy, bym kupił sobie instrument, który przepadł w czasie wojny" kończy pan Bronisław. "Przygotowała wspaniały posiłek i powiedziała: <<Wierzę, że nie dokonasz żadnego zabiegu. Bo wtedy musiałbyś przestać uważać się za mojego syna>>".

 


 

jezuici.pl

ZałącznikWielkość
Referaty.pdf294.84 KB
Plakat_DLA ŻYCIA.pdf144.82 KB

***

"W obronie przed złymi duchami mogą nam pomóc symbole religijne, jak na przykład krzyż wiszący na ścianie" - uważa  ks. dr Marian Piątkowski, egzorcysta.



36 ŚWIATOWE DNI MŁODZIEŻY - SEUL 2027

 

SEUL - KOREA PoŁUDNIOWA

 

page | by Dr. Radut